Zmartwychwstał
Zmartwychwstał!
Dotykam tajemnicy, ale przecież prawdy, o zmartwychwstaniu Jezusa z Nazaretu. Mogę nie pojmować, co tak właściwie się stało, od strony fizycznej, w tę Noc, ale nie neguje to faktu, że On zmartwychwstał, naprawdę zmartwychwstał. I nie wiem, co to znaczy, mieć ciało uwielbione, zdolne do pozafizycznego funkcjonowania. To jest tajemnica! Niezaprzeczalnie. Ale nie umniejsza to prawdzie o samym fakcie powstania Jezusa z martwych. Tego samego Jezusa, którego znali uczniowie, z którym wędrowali, jedli, śmiali się, odczuwali zmęczenie, obawy. Którego znali jako człowieka, jednocześnie przeczuwając, że kryje się w Nim jeszcze coś, czemu dał wyraz Piotr pod Cezareą Filipową: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży! Opowieść o Jezusie z Nazaretu, którą nazywają Ewangelią, niesie obraz Mistrza: człowieka z krwi i kości i Boga, jedynego Syna Ojca. To cudowna opowieść o Zbawicielu każdego człowieka. Rozpościera ona w sercu wierzącego przestrzeń spotkania, ale nade wszystko tka delikatną materię miłości, zażyłości, oddania. Jezus z Ewangelii towarzyszy człowiekowi; zawsze Jego spojrzenie, gest, słowo, troska wyławia gdzieś spośród tłumu, codzienności wrzawy to serce, które w jakimś, czasem niewyrażonym nawet żadnym drgnieniem duszy i ciała pragnieniu szuka Jego samego. Tak jakby nic i nikt w danym momencie nie istniał, nie był na tyle ważny, by przeszkodzić w tym, czasem prostym, ale gdzieś pod spodem ukrytym dialogu, gdzie spotyka się serce z Sercem, gdzie czasem nie potrzeba wielu słów. To opowieść o przyjacielu i lekarzu \grzeszników, tych, którzy często już sami z siebie
nie mogą iść do przodu, którzy zrezygnowali z tego by się starać i walczyć, którzy zostali skazani przez innych, osądzeni i wykluczeni, wykorzystani i porzuceni. Przyjaciel. Ten, który kocha pełnią miłości. Który uchylił czarę Miłości Ojca, by mogła ona wylać się na wielu. Na tych także, którzy pragnęli jej z całego serca, umęczeni przez świat, ale którzy nie zatracili nigdy pragnienia Boga, pomimo swojego cierpienia, swojej słabości.
Jezus z Nazaretu. Mąż Boży, który nie potrzebował świadectwa o człowieku, bowiem sam wiedział, co kryje się w człowieku. Zaprawiony w trudach, ciężkiej pracy, w cierpieniu, tak normalnym w życiu. Przeżywający swoje życie w otoczeniu kochających rodziców, braci, sióstr, sąsiadów a później w gronie uczniów, swoich przyjaciół. Przeżywający swoje dobre i gorsze dni, płaczący, śmiejący się, odbierający przyjaźń od innych. Tak jak my. Ale jednocześnie bardzo samotny, często niezrozumiany także przez najbliższych: Matkę, uczniów. Tych wszystkich, którzy w swoim myśleniu nie chcieli dopuścić do świadomości, że ich Mistrz wybiera inną drogę i w tym wyborze nie kieruje się swoim mniemaniem i wygodą, ale przychyla się w swojej woli wyboru do tego, czego chce Ten, z którym ma bliską relację
- ze swoim Tatą (Abba). W Jezusie te dwie drogi stanowią jedno: ta związana z Jego człowieczeństwem, z niewiedzą, niepewnością, uczuciami typowo ludzkimi, pragnieniami i ta druga związana z pełnieniem woli Umiłowanego. Związana z Jego boskością. Często myśląc o Jezusie, dopada mnie przekonanie, że Jego życie i męka to pasmo zwycięstw w pięknym stylu, chwalebnych, łatwych, bo przecież dokonanych przez Syna Bożego. Nie dostrzegam jednak tej subtelności Jego natury bycia człowiekiem i Bogiem. Stawiam się więc w podobnej sytuacji, jako człowiek, przed nieuchronnością wydarzeń, jakichś trudnych doświadczeń i świadomości, że już za moment, już jutro ma mnie spotkać niewyobrażalne doświadczenie cierpienia, odrzucenia i hańby. Nie widzę jednak w mojej twarzy hollywoodzkiego uśmiechu i tej pewności i odwagi, jaką chętnie przypisałbym Jezusowi w obliczu męki. Czy jest dla mnie zawodem obraz Jezusa niepewności, obawy, cierpienia, lęku i smutku? Czy tak zachowuje się zwycięzca śmierci? A jednak paradoksalnie nie czuję się zdradzony czy zawiedziony Jego słabością, wręcz, klękam przed Nim patrząc, jak drży w Getsemani. Bo to jest prawdziwy obraz przyjaciela, który jest wierny do końca, pomimo, że wszyscy Go opuścili. Obraz człowieka niezrozumianego, który zawiódł pokładane w Nim nadzieje. Jest ludzki, ale jednocześnie gwałtownie zderzam się z heroizmem Jego postawy, gdy zwycięża swoją trwogę i wstaje podnosząc jeszcze umęczoną lękiem twarz naprzeciw przychodzącego nieuchronnie wydarzenia śmierci, zdając sobie wyraźnie sprawę z czekającego Go cierpienia. I właśnie to, wzięcie tego cierpienia na siebie, czego zewnętrznym wyrazem jest niesienie belki Krzyża, uderza w moją nieczułość i zimne serce. Słyszę wyraźnie wypowiadane przez Jego zmiażdżone i zsiniałe usta słowa: życie moje oddaję za przyjaciół moich, patrz na Mnie, oto wszystko dla Ciebie mój przyjacielu – grzeszniku. Jak nie rozpoznać wtedy stojąc na drodze Krzyża prawdziwego Przyjaciela, który nawet wtedy, nawet teraz staje w swoim ogołoceniu, i patrzy mi wprost w oczy, w których widzę tylko ocean Bożej miłości i oddania. Moje serce rozpękło się na kawałki, bo ta lodowa skorupa nie mogła wytrzymać żaru miłości mojego przyjaciela. Nie mogła. Z moich oczu potoczyły się łzy, ale są to łzy radości, bo pomimo tak okrutnego sposobu objawiła się autentyczność intencji Boga wobec mnie. Naprawdę Bóg mnie kocha!
Cóż więc zrobię, jak będę żył dalej, mając świadomość bliskości takiego Przyjaciela, Miłości, która stoi u drzwi mojego serca? Jak mam przeżyć dzisiejszy dzień, moje życie? Wydaje się niemożliwym zrobienie czegoś, by On był zadowolony ze mnie, choć pierwsza pojawiła się myśl, by starać się ze wszystkich sił. I przyszło zniechęcenie, poparte wieloletnim doświadczeniem, że to nigdy nic nie dało. A Jezus, jak to On, uspokoił burzę mojego zamartwiania się i organizowania. Powiedział, że chce we mnie przyjaciela, na dobre i na złe. Nie mojego malowanego pięknymi farbami portretu, ale mnie, z krwi i kości, na tu i na teraz. Przyszedł do mnie i pokazał mi swoje ręce i odchyliwszy szatę, pokazał mi swój bok. I zapytał: czy jestem w stanie zamknąć w jakikolwiek sposób te rany?
Chcę tej przyjaźni, dla niej samej, chcę tej miłości dla samego kochania. Chcę relacji z Jezusem, Jego przebywania we mnie w te dobre dni, ale przede wszystkim, gdy jest trudno. To On wypowiedział do mnie słowa zaproszenia do bycia razem, serce do serca. Zrozumiałem, że nigdy nie stanę się sprawiedliwy przed Nim, że Jemu chodzi o zaufanie i bliskość a nie bezgrzeszność. Nie jestem świętym z obrazka, ale rozumiem teraz, że Jezus chce być ze mną właśnie wtedy, gdy przychodzą silne pokusy, by wybrać rzeczywistość poza Nim. Chce mojego oddania, tak po przyjacielsku, bez zawłaszczania wolności.
Dziś zrzekam się swojej niezależności, chcę być zależny od Boga. Składam na Jego ręce tę ułudę wolności, jaką jest moje pragnienie bycia niezależnym, jaką jest moja samowystarczalność. Dlaczego? Bo moje serce spotkało Serce Boże i w Nim przekonało się o całkowitej bezinteresowności kochania. Nie mogę już teraz inaczej postąpić – prawdziwa wolność jest w Synu Bożym. Składam broń przed Jego uniżeniem, to ono mnie zdobyło.
Jezus Chrystus wciąż ten sam, Syn Boży, Bóg i człowiek. Bardzo bliski, zaprawiony w cierpieniu, bardzo ludzki, w świętości i majestacie pokorny. Oto Bóg mój i Pan mój! Ten który przeszedł przez wielki ucisk, wiele wycierpiał, poniósł mój grzech i cały grzech świata. Wystarczy jednak bym wyciągnął rękę przed siebie, trafiam na Jego wsparcie i choć w wielu przypadkach nie doświadczam namacalnego uścisku Jego dłoni, to wiem, że jest tuż, zaraz za rogiem wydarzeń, i oczekiwań, że wie o wszystkim, jak prawdziwy przyjaciel.
Idę więc swoją drogą krzyżową – drogą życia. Muszę ciągle walczyć o każde dobro, uczę się odrzucania złych rzeczy. Czasem jest lepiej i czuję się mocny i radosny i mam przeświadczenie o oczywistym błogosławieństwie Bożym. Innym razem każdy krok i każde działania wydaje się być męką i nie jestem w stanie wykrzesać choćby iskry zaangażowania. Ale bardzo często jest nijak, trochę tak a trochę tak. Czuję się niepewnie, pojawiają ambiwalentne pragnienia, odczucia. Po prostu życie. A jednak to nie jest droga w ciemność, tułaczka bez celu, trochę tak jak lot ćmy wokół
lampy. Bowiem w moim sercu jest to silne przekonanie płynące z wiary, że Chrystus towarzyszy mi w tej drodze, jako Ten, który rozumie moje człowieczeństwo, moją słabość i niepewność. I dlatego tam, na tej mojej drodze dołączył się w pewnym momencie do mnie, pytając mnie, z czym się tak mocno zmagam. A potem dał się poznać, ukochać, dając mi swoją miłość. Pokazał mi swoją drogę Krzyża, abym zrozumiał swoje życie. A potem przeniósł mój wzrok jeszcze dalej, do tego Poranka wielkanocnego. Dał mi zobaczyć swoje zwycięstwo, kiedy opadły okowy śmierci. On zmartwychwstał i od samego początku, od wejścia do Grobu woła do całego świata: oto twoja droga nie kończy się na śmierci!
Odwróciwszy się od wrót śmierci uśmiechnął się tak, jak On to potrafi i w tym uśmiechu zawarł całego siebie. W serce moje wstąpiła nadzieja na nowe życie, na życie z Nim, tak po prostu, tak szczerze, tak po ludzku. A wtedy sercem poczułem, że w tej ludzkiej Jego bliskości bije nieogarnięte światło, to Boskie, które przekracza granicę mroku mojej śmierci, każdej śmierci i każdego jej wymiaru. Zrozumiałem, że ta szczególna przyjaźń jest pomostem między brzegami tego, co ludzkie i tego, co boskie; tego co jest tylko tęsknotą osadzoną w codziennym trudzie i tego, co jest spełnieniem, już poza granicami śmierci, grzechu, niewoli. Jezus pozwala mi dotknąć nieśmiertelności, bo sam jest taki. Oto prawdziwy mój przyjaciel, który z miłości chce dać wszystko, co jest najlepsze w Jego rozumieniu. Tak bowiem objawia się Jego boska i ludzka miłość.
Stanąłem na progu Jego grobu, nie ma Go tam! Słychać tylko podźwięk głosów Ewangelii – Powstał! Stanąłem na progu swojego grobu, swojej niewoli, swojej śmierci. Ufam, że On przyjdzie wtedy by położyć most i otworzyć bramę przejścia. Już teraz czuję ciepły dotyk Jego serca, mocnej i pewnej dłoni Przyjaciela. I kieruje mój wzrok na to, co potem. W Jego sercu widzę całą swoją przyszłość i całe pragnienie, tam znajdę dopełnienie naszej przyjaźni. I jeśli poznałem Go tak po ludzku, to teraz pozwoli mi odkryć swoje Boże serce, zranione, przebite i otwarte tym szerzej, bym w Nim mógł wreszcie odnaleźć się na właściwym miejscu. A co dalej? Bóg to wie.
Jezu, mój Przyjacielu.
Ta modlitwa niech stanie się we mnie, jak oddech!
Cóż mogę Ci więcej powiedzieć, co byłoby mądre i wartościowe?
Zginam kolana prze Miłością, która mnie zdobyła.
Mówię jedyne słowa, które mają w tym momencie jakiś sens:
Kocham Cię. Po prostu. Kocham.
Amen
Grzegorz Łechtański, 17 października 2018