Od miłości do miłości
Poryw serca. Pierwsze spotkanie. Nadzieja, silne emocje, łzy szczęścia. Tak, jestem naprawdę kochany i jeśli do tej pory cały świat wyglądał jednokolorowo, to właśnie teraz mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Dziś poznałem czym jest miłość Boża. Pozwoliłem się Bogu ukochać i on poważnie potraktował moje pozwolenie. Potrzebował tylko mojej zgody, by to co w Nim było od początku mogło się uwolnić, proszone, nie wymuszone i narzucone. A moje serce oszalało, bo po raz pierwszy doznało tak mocnego uderzenia miłości; jak nie odpowiedzieć na takie kochanie?
Dotykam tajemnicy relacji miłości dwóch osób. Jest to tajemnica, bo dotyczy i jest postrzegana i rozumiana tylko przez nie. Cokolwiek próbować opisać z zewnątrz będzie tylko nieudolnym przekazem i wybrakowaną o delikatne i nieopisywalne poruszenia serca opowieścią.
I tak jak Bóg jest wierny swojej deklaracji realizacji kochania, tak i człowiek zmierza się z ogromem zadania kochania Boga tu i teraz. I zdaje egzamin z tej miłości całe życie, czasem lepiej, czasem gorzej a czasem tkwiąc jakby w odrętwieniu serca, kiedy wydaje mu się, że to serce jest jak mechanizm, którego trybiki się rozsypały, nie będąc w stanie wykrzesać z siebie więcej ani jednego tchnienia miłości.
Od miłości. To punkt startu. Człowiek na początku staje przed sobą, przed światem, przed Bogiem i pyta czym jest miłość, czy ta prawdziwa, o której tyle opowiadają, istnieje, a dalej czy to możliwe, że nie tylko o niej usłyszę, zobaczę, ale stanie się ona moim doświadczeniem. W lęku pyta, czy jestem w stanie udźwignąć ciężar jej wagi. Pojawia się pragnienie. Skąd ono się bierze? Dlaczego jest we mnie, dlaczego jest tak głęboko osadzone we wnętrzu mojego Ja, jakby było zrośnięte z każdą częścią mojego ciała, duszy? Moje pragnie miłości musiało zrodzić się w ogniu większej miłości, tam znalazło swój początek i co do natury jest jej tożsame. Miłość bowiem rodzi miłość. Jeśli więc Bóg stoi za moim istnieniem, to naturalny jest stan mojego pragnienia kochania tak, jak On nosi w sobie pragnienie kochania mnie osobiście. I nie tylko pozostaje na poziomie pragnień, ale w stosunku do mojej osoby je realizuje. Wszystko więc bierze początek w realizacji jego pragnienia kochania człowieka i to na sposób osobisty, pełny i wyjątkowy. To jest początek – Dzień pierwszy.
A moje biedne w miłość serce? A jednocześnie bogate pragnieniem kochania tak jak Bóg? Być może nieuświadomioną siłą, być może uśpionym oczekiwaniem. Tak, ale nikt mi tego pragnienia z serca i woli nie wyrwie. Kiedy się obudzę, kiedy dam się porwać w objęcia Ukochanego? Kiedy nadejdzie, by przebudzić to, co sam u początku wszystkiego zdeponował we mnie? To Jego inicjatywa, to od Jego Miłości się wszystko rozpoczyna. Jego przyjście do swojego stworzenia. Jego uniżenie, bo taka jest Jego miłość ofiarna i służebna, gorąca i jedyna. Jedynie w Jego kochaniu można zrozumieć przyjście do mnie, do swojego stworzenia. Wpadam w ocean Jego miłości i muszę nauczyć się pływać na nowo, poruszać się w Jego miłującej obecności. Muszę nauczyć się kochać tak jak On. Mam dobrego nauczyciela. To jest czas mojego spotkania – Dzień drugi.
Szukanie w ciemności. Próbowanie i branie się za bary z zadaniem kochania Boga i człowieka. Bo takie jest przykazanie, bo tak się godzi! Po pierwszym spotkaniu przyszło zwykłe życie. I to, co w Jego obecności wydało się tak łatwe i oczywiste, w gąszczu wydarzeń, relacji dobrych i złych gdzieś się stłumiło i straciło wyrazistość oczywistości. Pojawiła się niepewność: a co jeśli...? Wszystko wokół krzyczy: nie ma prawdziwej miłości. Ale raz zasiane ziarno gdzieś próbuje wystrzelić pełnią owocu. Nie mogłem się przecież pomylić, to doświadczenie stamtąd, z wtedy, nie da się zamazać. Ale jednak muszę iść w ciemności. Wydaje mi się, że muszę sam wygenerować to światło miłości, które rozświetli drogę. Właściwie sam już nie wiem, po co idę i dokąd zmierzam. I doznawszy pierwszego porywu zaczynam zastanawiać się jak jeszcze długo uda mi się iść o własnych siłach, dając z siebie to, co we mnie błyszczy miłością. Jak długo? Na ile starczy? Oto moja droga do miłości – droga przez trud – Dzień trzeci.
Zderzenie. W pewnym momencie ustałem w drodze i powiedziałem sobie: to nie ma sensu, nie mogę już więcej dać z siebie. Jak stara bateria, nie mogę więcej dać, bo po prostu wyczerpała się we mnie motywacja, zasoby, chęci dawania. Zderzam się z murem niemożności kochania swoimi siłami nawet tych najbliższych, przyjaciół. A co z ludźmi wrogimi wobec mnie, względem których nie żywię dobrych uczuć, co z tymi, którzy są obojętni, z którymi łączą mnie przypadkowe słowa, wydarzenia, z którymi nie mam więzi emocjonalnej? Dla których nie warto się starać? Wydawało mi się, że poznając miłość Bożą, mając wiarę poradzę sobie sam ze wszystkim. Być może wydawało mi się, że jest to rodzaj próby, egzaminu, który muszę zdać. Stanąwszy pod murem przyznaję się do porażki. Ale nie kochania, sedno całej sprawy tkwi gdzie indziej. Uświadomiłem sobie, że zostałem powołany z miłości i do miłości, ale zapomniałem, że źródło tej miłości nie bije we mnie. Więc jaką siłą chciałem wygenerować w sobie niekończące się źródło? Zostałem rzucony na kolana, by z tej perspektywy uniżenia, przypomnieć sobie, prawdziwość mojej zależności od Dawcy wszystkiego. Przecież miłość zakłada uniżenie i oddanie. Patrzę na Jezusa, który w Wieczerniku obmywa nogi swoim poddanym. Z czego to się bierze? Czy jeśli chcę kochać, to czy wpierw nie muszę uklęknąć, uniżyć się tak, by to Chrystus- Ojciec-Duch mógł kochać bez przeszkód przeze mnie? Zderzyłem się ze swoim egoizmem i pychą. I o dziwo wtedy, gdy chciałem kochać. Na moich warunkach. Moją siłą. Wychodzę więc znów od miłości, by wrócić do Boga – Dzień czwarty.
Zaufanie. Uczę się nowego kochania. Pośród tego zwichrowanego świata. Uczę się, bo nie mogę już polegać na sobie. Na tym, co robiłem wcześniej. Próbuję, kochając, wyciągać wnioski z moich porażek. Uczę się na nowo miłości do Boga i bliźniego. Wiem już, że nie wygeneruję tej miłości w sobie, lecz muszę ją zaczerpnąć z źródła. By kochać Dawcę i by kochać człowieka. Chcę pozwolić, by to Bóg poruszył moje serce, mówię Mu, że zgadzam się na to przemodelowanie mojego serca, by miało Jego kształt i właściwości. Bym kochał na Jego sposób, Jego miłością. Moja najskrytsza modlitwa jest prosta: kocham Cię – nic innego mądrego nie jestem w stanie powiedzieć. Mówić Ukochanemu o miłości do Niego. Musiało minąć tyle czasu, by właściwie wrócić do początku, do tego pierwszego spotkania, by móc teraz dobrać odpowiednie a tak proste słowa. Kocham i pozwalam Bogu działać, ufam, że to, co dla mnie wybiera jest najlepsze. To się nazywa zaufanie w miłości. Rozumiem więc dopiero teraz, po tylu latach. Patrzę na Jezusa i widzę Tego, który spotykając człowieka, uruchamia w sobie kochanie wobec niego, czynne i skuteczne, przynoszące owoc i zachętę do odwzajemnienia tej miłości. Jest to zawsze otwarta propozycja, która nie stawia warunków i nie zawiera w sobie przymusu. Dziś przeczytałem w Słowie opowieść o bogatym młodzieńcu. I zanim Jezus powiedział do niego słowa, które miały dokonać w nim uwolnienia i zaproszenia do nowego życia, najpierw spojrzał na niego i umiłował Go. Tak samo uczynił ze mną i zawsze to czyni z każdym szukającym. Przekonuje mnie Jego bezinteresowność i Jego miłość przejawiająca się w głębokim wzruszeniu, gdy mówi, gdy patrzy, gdy przytula. Moja miłość staje się ufna. Idę więc do Jego Miłości, ufnie w Jego ramiona – To jest Dzień piąty.
A miłość nieprzyjaciół? Kochanie nie za coś, gdy niesie ono cierpienie, niezrozumienie, pogardę i odrzucenie? Kiedy mówią mi, że w takim kochaniu jestem głupi i naiwny? Taką miłość praktykuje się na kolanach. Potrzeba mi więc pokory i uniżenia, bym nie stawiał swoich potrzeb, ambicji, swojego wysokiego poczucia wartości nad dobro, nad miłość. Patrzę na Tego, którego przebodli, na Mistrza Miłości, która nie szuka swego a pragnie, wręcz błaga o wzajemność. Uniżenie i wyzbycie się swoich ambicji, racji, interesów, ze względu na większe dobro jest tą właściwą drogą, by zrozumieć, jak działa Mistrz, i jak realizuje się Jego kochanie. Patrzę na Jego Krzyż, jako znak uniżenia i wywyższenia, wywyższenia tego, co najcenniejsze: Jezusa samego, Bożej miłości. Tak jakby Bóg podnosząc na Krzyżu Miłość krzyczał do całego świata ludzi: spójrz w górę i zobacz co jest największe, co najważniejsze, co najcenniejsze, najbardziej wartościowe! To mnie prowadzi do pragnienia, niezaspokojonego zwykłymi środkami; rodzi to we mnie wieczne pragnienie bycia z Tym, który tak kocha i który tylko sam może wprowadzić mnie w świat takiej miłości. Wychodzę więc od Bożej Miłości i idę w Jej kierunku, bo ona zachwyca i pociąga, objawia się, zachęca a jednocześnie budzi ogromny głód i niezaspokojenie. Dlatego rzucam się w ramiona Miłującego i idę do Jego miłości. Dzień szósty.
Odpoczynek. A siódmego dnia Bóg dał człowiekowi Niebo. Sam zaprosił mnie do tego, bym odpoczął przy Jego miłującym sercu (miłosierdzie). Teraz i w wiecznym teraz nie muszę już pytać o warunki, sens, o to co mam robić. I jak się zachowywać. Wszystko się dopełnia i wszystko znajduje sens w Jego obecności, która jest przepełniona czynną miłością. Dotarłem więc do końca, dotarłem więc do źródła? Dotarłem do Miłości. Poznawszy w dniu pierwszym Miłość, w dniu ostatnim znajduję w niej odpocznienie. Ale jeśli w końcu odkrywam Źródło, to czyż nie zaczyna się wszystko od początku? Tak, to nie jest koniec, bo właśnie On teraz znów spotyka mnie na nowo, na początku mojego nowego życia i pokazuje mi bezmiar swojej cudownej pomysłowości, nieprzebranych nowych horyzontów w kochaniu mnie. Wychodzę więc na nową drogę, nowy człowiek, by zobaczyć na nowo, Jak Bóg kocha. Wychodzę od miłości do miłości. Znów. To jest dzień pierwszy…
Mój Panie, moja Miłości.
Moje serce się raduje, gdy patrzę na Ciebie,
Przychodzisz, by posiadać w miłości.
Nic innego, nic mądrzejszego, lepszego już się nie wydarzy.
Zatem idę w głębię Twojego serca, by zacząć wszystko na nowo.
Być u Źródła, zaczerpnąć, nasycić się i jednocześnie nieustannie pragnąć.
Ciebie, Miłości.
Amen