Do tego Dnia!
Usiadłem spokojnie przy drodze mojego życia. Rozgościłem się w tym miejscu i odpoczywam, tak jakbym chciał jeszcze nabrać sił przed dalszą drogą, przed ostatnią być może prostą. Czasem potrzebuję trochę wytchnienia i trochę czasu na przemyślenia, przewartościowanie i ocenę tego, co za mną i tego co przede mną. Co prawda, te dwie rzeczy: przeszłość i przyszłość nie leżą w moich rękach, ale mogą być mi pomocne, by to, co teraz, stało się we mnie bardziej intensywne, celowe, dobre.
Mój odpoczynek trochę się przedłuża. Jestem tym trochę zaniepokojony, bo wydaje mi się, że stanie w miejscu to tracenie bezpowrotne czasu i możliwości. Natomiast ruszyć z miejsca nie jest mi łatwo, bo musiałbym wiedzieć, co mam dziś robić, co podjąć i jaki to ma sens i jaki niesie pożytek. Dochodzi też tutaj kwestia sił i motywacji. A może jest jeszcze coś więcej – siedzę przy tej drodze, bo liczę na to, że Bóg powie mi jasno i wyraźnie – wstawaj i idź, gdzie ci wskażę!
Ha! To by było bardzo wygodne. I zawsze mógłbym powiedzieć,
przecież to nie był mój pomysł, tylko Jego! Bowiem jest tak łatwiej, niech ktoś
zadecyduje, byle bym nie musiał nosić na sobie ciężaru konsekwencji moich
decyzji.
Jest też to kwestia zmęczenia materiału; wydaje się chleb
powszedni już nie smakować tak jak dawniej; znam te same radości, wiem czego
się spodziewać po relacjach, efektach uzyskanych w wyniku podjętych już
wielokrotnie zadań, przyglądać się własnym decyzjom, wiedząc, jakie niosą
konsekwencje. Chciałbym dostać nowe zabawki, nacieszyć się czymś nowym,
świeżym, ekscytującym. Czymś, co przyniesie zryw entuzjazmu, nowych pragnień i
oczekiwania, spełnienia. Nowej podniety, motywacji. I nie wiem, czy chcę ruszyć
dalej, bo nie mam jasnej wizji, że coś takiego - nowego i niecodziennego -
zacznie się realizować we mnie i wokół mnie. Czy ruszając dalej, nie utknę
nosem w starym i w rutynie codzienności, nie niosącej świeżego powiewu
przygody.
I siedząc tak przy drodze, lamentując nad swoją biedą życia,
nad tym jak wiele potrzebuję, i opowiadając o Bogu, jak mi jest źle i dlaczego
nie mogę ruszyć, zobaczyłem, oglądając się wstecz i patrząc do przodu, że moje
życie nie jest tylko liniowe, jednowymiarowe – zobaczyłem nieskończoną ilość
dróg „w poprzek”. Właśnie w moim tu i teraz. Zastanowiło mnie, dlaczego tego
wcześniej nie widziałem, prąc do przodu. Zacząłem uważnie przyglądać się tym
ścieżkom odchodzącym w bok drogi. Z każdej z nich wyzierała w moją
teraźniejszość jakaś możliwość, propozycja, relacja, emocje, smak, kolor, szansa.
Stojąc nieco zdezorientowany mnogością możliwości i jednocześnie rodzącym się
niepokojem, że przecież muszę iść dalej, a nie w poprzek, zamknąłem oczy, by
zebrać spokojnie myśli i zaprosić do tego zamieszania Pana Jezusa. Poczułem się
trochę podobnie, jak uczeń na drodze do Emaus. Oczekiwałem od Pana, by On
wyjaśnił mi, co z tym obrazem mam zrobić i czym są te poprzeczne ścieżki i
dokąd prowadzą.
Jezus przyszedł i usiadł spokojnie obok mnie, rozejrzał się
wokół, by zorientować się, na co tak właściwie patrzę i co dostrzegłem. Jako
biegły miłośnik dusz chciał ocenić stan tego, co ja widzę i gdzie się znalazłem
w mojej drodze. Potem spojrzał na mnie i z uśmiechem w oczach zapytał mnie:
Dokąd idziesz? Myślałem, wpierw, że zaraz wyjaśni mi, co się we mnie dzieje, i
w jakiś cudowny sposób wstawi mnie na właściwe tory, wyznaczy kierunki, odsłoni
cele. A On mnie pyta: dokąd zmierzam!
I dalej się uśmiecha. W Jego twarzy pogodnej i łagodnej
odczytałem, że nie ma w Nim złej woli i że pragnie dla mnie więcej dobra, chce,
bym zaczął z Nim współdziałać a nie był tylko nastawiony na branie gotowych
rozwiązań. Zapytałem więc sam siebie: dokąd Ty idziesz? Jezus czekał cierpliwie
a Ja właściwie nie wiedziałem, co mam sobie i Jemu odpowiedzieć. Złapałem
głęboki oddech, zamknąłem oczy i pozwoliłem, by wypłynęły we mnie moje
pragnienia i emocje. Pierwsze, jakie się pojawiło przybrało formę małego
zmęczonego dziecka, które znużonym i zbuntowanym głosem, siedząc przy szlaku
mówiło: nie mam siły iść dalej, chcę odpocząć, nie zrobię już za żadne skarby
ani jednego kroku, to wszystko nie mam sensu. Natychmiast zgodziłem się z tym
stwierdzeniem, jakby ono doskonale wpasowało się z moimi własnymi odczuciami:
tak właśnie, nie ma sensu iść dalej. Nagle, jakby w kontrze wypłynęło gdzieś z
wnętrza pragnienie by się nie poddać, by nie zawieść. Usłyszałem głos, przecież
nie możesz się teraz poddać, tak wielu liczy na ciebie. Pojawiło się pragnienie
w postaci wielu bliskich, ale też i osób znajomych z mojego otoczenia, z głosem
wyrzutu i smutku. Pragnienie bycia heroicznym, podołania wszelkim trudnościom,
zdania egzaminu życiowego, tak, bym ja, by inni byli zadowoleni.
Odsunąłem na bok te pierwsze myśli i pomyślałem sobie, że są
one naturalne, ale że z ich odczuwania właściwie nic nie wynika – odkryłem ich
nieuchronność i oczywistość, że zawsze będą mi towarzyszyły. Postanowiłem
poszukać dalej, poszukać głębiej. Zobaczyłem, a właściwie bardziej uświadomiłem
sobie istnienie kresu dotychczasowej, ziemskiej drogi. Zobaczyłem ostatnią
prostą, wyłaniającą się zza zakrętu i na jej końcu wyraźny mur, który nie
pozwala iść dalej. Zdałem sobie sprawę z tego, że moje życie się tutaj skończy.
Zapytałem siebie i co dalej, przecież to nie ma sensu, by dalej już nic nie
było. Ale mur nie chciał się rozstąpić pod naporem mojego spojrzenia. Czułem
się nieco zdezorientowany, bo wydawało mi się, że ktoś mnie powita, da
wskazówki, co teraz muszę zrobić, jak się zachować.
I dalej pojawił się obraz Nieba – obraz bez obrazu i
dźwięku, obraz zbudowany z samej świadomości Jego istnienia, z Jego
doświadczeniem spełnienia i kresu wędrówki. Ale ta rzeczywistość była we mnie
na zewnątrz mnie, nieprzynależna mi. Jeszcze nie teraz i nie tutaj.
Później doświadczyłem uczucia niedopasowania tak, jakby moje
działanie, pragnienie, siła, kondycja nie były kompatybilne z kluczem do
otwierania Nieba. Pomyślałem sobie, że oprócz tego, ze moje życie nie spełnia
kryteriów aby pasować do wizerunku człowieka NIEBA to jeszcze do tego dołożyło
się myślenie, ze przecież właściwie nie wiem, do czego mam pasować bo przecież
wygląd i funkcjonowanie Nieba jest przede mną zakryte. Czego mam pragnąć, jeśli
nie wiem jak to COŚ wygląda?
Zaraz pojawiła się myśl o celowości moich dążeń i mojej
drogi. Nie jest wcale łatwo pogodzić moje dążenia z tym, co wydaje się
nieokreślone. Chciałbym doświadczyć pewnego rozjaśnienia i upewnienia, jeśli
chodzi o przecież kluczowe rozstrzygnięcia mojego życia.
Tymczasem Jezus cichym westchnieniem dał znać o swojej
obecności. Ocknąłem się ze swoich rozważań i spojrzałem na Niego nieco
zdezorientowany, wracając do rzeczywistości. Spojrzałem na Niego! I nagle
wrócił mi rozsądek! ------ Przecież On
tu jest! I wszystko zaczęło się układać w rozsądna całość, jakby odwrócił się
film z rozsypującą się układanką. Uświadomiłem sobie, ze patrzę na rozsypane
elementy całości, widząc jedynie pewne jej fragmenty, i próbując połączyć jedne
z drugimi w jakąś całość. Jakież to frustrujące! Zdałem sobie sprawę, że nie
widząc pierwotnego porządku – całościowego obrazu mojej i Bożej rzeczywistości
pogubiłem się w domniemaniach, pragnieniach i odczuciach. Spojrzałem na Jezusa i zobaczyłem w Nim, że
On wie, jak wygląda obraz układanki i od początku to wiedział. A ja próbowałem
iść w życiu według swoich mniemań, według tego, co mi powiedziano, co sam
wywnioskowałem, co sam skonstruowałem. Poszedłem bez Przewodnika, bez Tego,
który w ręku dzierży plan, mapę z wyznaczoną trasą, z zapisanym sensem.
Zobaczyłem, że te
drogi w poprzek mogą być właściwymi drogami, które prowadzą zawsze do celu, jeśli
na nich zachowam wierność i bliskość z Jezusem. Te drogi to codzienność różnych
zdarzeń, spotkań, na których mogę podjąć decyzję za i przeciw. To także
człowiek, każdy, jakiego spotkam, jako mój kolejny krok, ścieżka życia, niosący
moje działania i decyzje ale też odpowiedzialność za niego i moją wobec Niego.
Nie uda mi się przejść przez życie, pokonać muru, jeśli moje kroki grzęzną w błędnych decyzjach i ciągłych rozterkach. Ale
w poczuciu rozsądku uświadomiłem sobie, że są to tylko pewne opcje – przecież
wybierając jedno pozostawiam inne nigdy nie odgadnione.
Jednocześnie zrozumiałem, że te ścieżki to jednocześnie
pułapka tęsknoty czy myślenia, o lepszym życiu, straconych nadziejach i
możliwościach o lepszych relacjach i uznaniu, miłości - nie jestem w stanie żyć wszystkim, z
wszystkimi i we wszystkim. Całe to myślenie urodziło się we mnie z powodu ran,
które noszę z przeszłości i ułudy, że wybierając inaczej mógłbym ominąć pułapki
życiowe i przecież mogę więc uczynić to także i teraz. To tak, jakbym znając historię inwestowania na
giełdzie mógł ze 100% pewnością dokonywać słusznych posunięć teraz. Pojawiła się więc ułuda i zwodnicze tęsknoty, które
określiłbym starym powiedzeniem: „za wzgórzem trawa jest bardziej zielona niż
tutaj w mojej dolinie”.
Wreszcie zerwałem się na nogi zmęczony tymi wszystkimi
dywagacjami i żalami. Jezus podszedł blisko mnie, zdecydowałem się stanąć
naprzeciw Niego i patrzeć Mu prosto w oczy. To się nazywa cudem. To, co się
wtedy stało! Położył dłoń na moim sercu. Przez moje całe ja popłynęła fala
miłości i zaspokojenia. I zrozumienia, ale takiego innego, które zostaje wlane
a nie wypracowane. Dobre serce Jezusa ogarnęło moje. Zobaczyłem wtedy w głębinie Jego
serca, wszystkie te ścieżki, pomysły, racje. Zobaczyłem, że cokolwiek nie wybiorę
i gdziekolwiek nie pójdę On będzie ze mną, bo tak działa Jego miłość. Uświadomiłem
sobie, że Ja nie zdołam a On mi nie pozwoli wybrać takiej drogi, która
zawiedzie mnie do porzucenia Go na zawsze. Powiedział wtedy do mnie: Nie
pozwolę Ci odejść dalej niż wynosi długość Moich kochających ramion. Na każdej
z tych dróg pokażę ci jak wybierać kochanie a w ostatecznym rozrachunku Mnie
samego.
Moje serce pękło! Wobec tak wielkiej troski o mnie! Nie
mogłem zrozumieć tego kochania, ale nie rozumiejąc wiele rzuciłem się w ramiona
Mistrza, prosząc, by nie zostawił mnie teraz samego. A On, przytuliwszy mnie
czule, wypowiedział te słowa: Pójdź za Mną! I nagle pozostałem już tylko ja.
Otrzepałem się z kurzu drogi. Podniosłem swoją twarz i
wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Już wiedziałem, co muszę i chcę zrobić, dokąd
pójść. Wiedziałem, że On jest ze mną a ja jakoś do tej pory zatarłem w sobie to
przeświadczenie o Jego obecności. Ale teraz to światło rozbłysło tysiącem barw
w mojej duszy napełniając ją radością i pewnością celu. To On wyznaczy mój
kolejny krok, mój kolejny dzień i pośle mnie tam, gdzie sam chciałby pójść. I
nie będę sam!
I tak moja podróż rozpoczyna się na nowo! Wstaję każdego
dnia i pytam: Mistrzu dokąd zmierzamy? I w codzienności wydarzeń i spotkań
wyczuwam sercem przepełnionym Jego miłością Jego wolę, Jego posłanie.
Wychodzę zza zakrętu i staję na ostatniej prostej. Przede
mną kres drogi tutaj. Jeszcze nie dziś, jeszcze nie jutro ale w końcu
zobaczyłem jasno kres. I początek. A u końca mojej wędrówki jest On. Zawsze On,
niezależnie, którą drogą poszedłem. On, który przeprowadzi mnie przez moją śmierć,
by zaczęło się nowe.
I w Nim muszę wytrwać, aż do tego Dnia, najważniejszego i
najbardziej wyczekiwanego, kiedy Ten, który kroczył ze mną przez całe moje
życie, znów stanie przy mnie, ze swoim jasnym i pełnym miłości spojrzeniem i
znów, jak na początku, wypowie te słowa, przed wielkim murem końca mojego życia
tutaj: Pójdź za Mną!
Mój Boże.
Chcę dziś wypowiedzieć Ci słowa zaufania.
Nie inaczej, ale właśnie w Jezusie odkrywam
Twoją Miłość.
I gdy przyjdę do Ciebie, to przyjdę razem z
Nim. Nie inaczej!
Ten dzień będzie moim i Twoim świętem, moim
i Twoim szczęściem.
Tęsknię i kocham.
Amen.