Śmierć i życie wieczne
Pogrzeb, żałobnicy, wzruszenie, smutek. Refleksja, poczucie straty. I pytanie, czy Pan Bóg naprawdę kryje się za bramą śmierci. Liturgia, która prowadzi do nadziei, podnosi i prostuje kręgosłup wiary w życie w zderzeniu ze śmiercią.
Wszystko co w tym momencie trudne, pytania o sens zmagania się z codziennością życia, bardzo mocno uderza w moje pojmowanie prawdy o życiu wiary, życiu wiecznym jako nowego stworzenia. Teologia jedno, a życie i doświadczenie drugie.
Chciałbym móc dotknąć w tym momencie rzeczywistości życia wiecznego, które dla umierającego otwiera się w nieodwołalny sposób. Właśnie w tym momencie, gdy życie tutaj kończy się definitywnie. Człowiek staje w bramie i za chwilę już nie ma go w tej rzeczywistości. Dokąd idzie? Na ile ciekawość spowodowana nieuchronnością losu jest dopuszczalna i w granicach przyzwoitości? Bo przecież wynika często z tego, że niewiadoma budzi niepokój i nakłania do poszukiwań.
Staję Panie pośród żałobników w oczywistości faktu, że wszyscy jak tu stoimy podzielimy ten sam los i pójdziemy tą samą drogą. A jednak nie boję się już tej drogi, nie boję się przejścia, śmierci. Zaprzyjaźniłem się z tym odczuciem i nie odliczam w głowie lat, które mi jeszcze potencjalnie pozostały. Śmierć zwarła się we mnie z życiem, tym wiecznym. Z tego boju Chrystus wyprowadza mnie zwycięsko, bo On już to zrobił – pokonał śmierć, gdyż nie mogła ona panować nad Panem Życia.
Właściwie od samego początku nowego życia patrzę Panie na Twoją łaskę dla mnie. Uspokoiłeś moje serce i wiem, że za zasłoną śmierci nie czyha na mnie niebezpieczeństwo. Jesteś tam i z miłością oczekujesz mojego przyjścia, po tak wielu odejściach i powrotach przyjmiesz mnie ostatecznie do siebie. Patrzysz na mnie z miłością. Inaczej nie umiesz patrzeć na swoje dzieci. Dlatego jest we mnie to pragnienie spotkania, bo na tym świecie nikt nie spojrzy na mnie w ten sposób, tak bardzo czule i ze zrozumieniem. W swojej wierze robię kolejny krok ku wieczności. Mówiłem wielokrotnie, że oddaję swoje życie Jezusowi, ale były to często tylko słowa deklaracji a nie przychodziło do mojej świadomości, że oddać życie to znaczy wejść w rzeczywistość śmierci. To zaryzykować swoje życie i pozwolić Panu, by wybrał sam najlepszy moment mojego odejścia stąd, od bliskich, wspólnoty, pracy. To zaufać, że nawet w śmierci ma On najlepszy plan na moje życie i niekoniecznie już tutaj i dziś. Otwieram więc w sobie zgodę, by to Jego wola dotknęła mojej osoby, tak jak uczynił to w przypadku tej osoby, której śmierć oglądam dziś. Godzę się w sobie, że ja mogę być następny. Dokonuję obrachunku nie tego, co za mną, bo na to już nie mam wpływu. Kalkuluję, co zostawię po sobie i czy w perspektywie śmierci i życia wiecznego jest czego żałować. Zostawię niewiele gratów, pracę, relacje z najbliższymi, mój parafialny kościół, ale zostawię też lęk o jutro, stres, nerwy, psujące się zdrowie, moje ambicje i oczekiwania, że jeszcze dokonam czegoś wielkiego, o czym będą pamiętać potomni. Nie łudzę się. Pamięć szybko się zaciera i to, co dziś gra mocno smutkiem w emocjach ludzkich bardzo szybko odchodzi. Co więc zostawię? Czy jest czego żałować? I tylko zostaje to, co wieczne – miłość. Jeśli więc zostawię całą materię za sobą, to miłość zostanie i wróci ona w stosunku do tych, co odeszli wcześniej i poczeka na tych, co przyjdą później. Ale ona zostanie, na zawsze.
Co mam powiedzieć, gdy stoję w obliczu grobu otoczony płaczącymi? Tu słowa na niewiele się zdadzą. Rozpościeram więc w sobie Panie nadzieję i radość. Tak radość, bo wiem, że w tym pochodzie życia idziesz ze mną, jak przez dzień, by rodząc się o poranku i dojrzewając w świetle południa u zmierzchu wydać dojrzały owoc miłości ku Tobie i w Tobie dla moich bliskich. Coraz wyraźniej widzę przezierające przez zdarzenia, dni blaski Twojej wiecznej obecności. Twoja miłość mnie pociąga i tęsknię za spotkaniem z Tobą, tym definitywnym, choć nie mam wyobrażenia, jak naprawdę wygląda Niebo. Wiem jednak, czym ono jest. Ty jesteś rzeczywistością spotkania i ku Tobie zmierza całe moje istnienie. Dlatego się nie lękam, bo jak można być zalękniony przed spotkaniem z Ukochanym?
Nie chcę już w swoim życiu żonglować teologią, mówić o tym, co trzeba i czego nie trzeba. Twój Krzyż Jezu pozostał już za mną ze wszystkimi Jego owocami. On już dokonał we mnie tego, co miał uczynić, pociągnął mnie ku Tobie i przekonał mnie o prawdziwości Twojej miłości. Zostawiam moje zmaganie i wszystko, co stanowi świadomość wiary i nadziei. W ostatecznym rozrachunku czerpiąc ze źródła odkupienia idę nie ku idei ale ku prawdziwej i ostatecznie dopełnionej relacji z Tobą w nowym życiu, tak pewnym, jak pewna jest moja śmierć.
Czuję się trochę jak w poczekalni u lekarza, ale znam finał. I to co teraz, jest znikome w porównaniu do tego, co przyniesie Twoja miłość. Tak bardzo wyczekuję, że odejmiesz mi moją i innych małostkowość, osąd, ślepotę i obojętność. I niepewność. Rozpościeram swoje ramiona, by w pełnym zaufaniu skoczyć w objęcia Twojej miłości, która nigdy nie zawiedzie.
Panie Jezu Chryste,
Ty na Krzyżu pokonałeś śmierć.
Oto oddaję Ci swoje życie, by zanurzyć się w śmierć, bo mam pewność,
że umierając razem z Tobą z Tobą zmartwychwstanę.
Do życia w Tobie, do życia z innymi, do życia wiecznego.
Amen.
Grzegorz Łechtański, 4 maja 2017 – pogrzeb Darka.